Aby zdążyć na pociąg, Zofia postanowiła wrócić do domu bez telefonowania. Gdy tylko weszła do mieszkania, nie zdołała powstrzymać łez. Zimny, październikowy wiatr uderzał w jej twarz ostrymi kroplami deszczu. Zofia spojrzała za odjeżdżającym pociągiem, a w jej wnętrzu poczuła narastający żal. Spóźniła się. Po raz pierwszy od piętnastu lat regularnych podróży do domu – spóźniła się.
„Jak w złym śnie,” pomyślała, bezwiednie poprawiając niesforny kosmyk włosów. Na peronie panowała pustka, a nieprzyjemna atmosfera sprawiała, że było zimno i niewygodnie. Tylko żółte lampy odbijały się w kałużach, tworząc dziwaczne świetlne szlaki.
– Następny pociąg dopiero rano – oznajmiła kasjerka, nawet nie odrywając wzroku od krzyżówki. – Może autobusem?
„Autobusem… – Zofia skrzywiła się. – Trzy godziny podróży po wyboistej drodze? Nie, dziękuję.”
W telefonie w torebce zadzwoniła mama. Zofia wahała się przez chwilę, patrząc na ekran, ale ostatecznie nie odebrała. Po co martwić? Lepiej wrócić do domu – na szczęście miała klucze zawsze przy sobie.
Taksówka pędziła przez puste ulice, a miasto za oknem przypominało dekorację – nienaturalne, płaskie. Kierowca coś mamrotał o pogodzie i korkach, ale Zofia nie słuchała. W jej wnętrzu narastało dziwne przeczucie – niepewność, może nawet niepokój.
Stary dom powitał ją ciemnymi oknami. Wchodząc po schodach, wdychała znajome od dziecka zapachy: smażonych ziemniaków z trzeciego piętra, proszku do prania, starego drewna. Jednak dzisiaj w tej zwykłej symfonii zabrzmiała jakaś fałszywa nuta.
Klucz w zamku obrócił się zaskakująco opornie, jakby drzwi się opierały. W przedpokoju panowała ciemność i cisza – rodzice najwyraźniej już spali. Zofia cicho przeszła do swojego pokoju, starając się nie hałasować.
Włączając lampkę nocną, rozejrzała się. Wszystko jak zawsze: półki na książki, stary biurko, pluszowy miś na łóżku – relikt dzieciństwa, z którym mama nie potrafiła się rozstać. Ale coś było nie tak. Coś ulotnego zmieniło się.
Może to przez ciszę? Nie zwykła nocna cisza, a jakby przeddzień burzy, gęsta i lepka, jakby dom wstrzymał oddech, oczekując na coś. Zofia wyjęła laptop z torby – praca nie poczeka. Lecz gdy sięgnęła po kabel do gniazdka przy biurku, przypadkiem strąciła jakąś paczkę.
Paczka zsunęła się z półki, rozsypując zawartość po podłodze. Listy. Dziesiątki pożółkłych kopert z wyblakłymi znaczkami. I zdjęcie – stare, z podwiniętymi rogami. Młoda mama – zupełna dziewczynka! – śmieje się, przytulona do ramienia nieznajomego mężczyzny.
Pierwsza łza spadła na zdjęcie, zanim Zofia zrozumiała, że płacze. Drżącymi rękami Zofia otworzyła pierwszy list. Pismo – rozległe, pewne, zupełnie nieznane.
„Droga Aniu! Wiem, że nie powinienem pisać, ale nie mogę milczeć. Codziennie myślę o Tobie, o naszej… Przepraszam, nawet strach to napisać – o naszej córce. Jak ona? Jest do Ciebie podobna? Czy kiedykolwiek mi wybaczysz, że odszedłem?”
Serce Zofii zaczęło bić niezwykle szybko. Chwyciła następną kopertę, potem kolejną. Daty – 1988, 1990, 1993… Całe jej dzieciństwo, całe jej życie zostało zapisane w tych listach, nieswoim pismem.
„…widzę ją z daleka przy szkole. Taka poważna, z tornistrem większym niż ona sama. Nie miałem odwagi podejść…”
„…piętnaście lat. Wyobrażam sobie, jaką pięknością się stała. Aniu, może nadeszła pora…?”
W gardle Zofii zablokował się kawałek. Bezwiednie włączyła lampkę na biurku, a żółte światło wydobyło z mroku stare zdjęcie. Teraz wpatrywała się w twarz nieznajomego z żarliwej uwagi. Wysokie czoło, inteligentne oczy, lekko ironiczny uśmiech… Boże, przecież ma jego nos! I ten charakterystyczny kąt głowy…
– Zosiu? – cichy głos matki sprawił, że drgnęła. – Dlaczego nie powiedziałaś, że…
Anna, widząc listy rozsypane na podłodze, stanęła w drzwiach. Kolor zbledł z jej twarzy.
– Mamo, kto to? – Zofia podniosła zdjęcie.
– Tylko nie mów, że to tylko stary przyjaciel. Widzę to… czuję…
Mama wolno usiadła na krawędzi łóżka. W blasku lampki było widać, jak trzęsą się jej ręce.
– Mikołaj… Mikołaj Serafin Woronow, – głos był stłumiony, jakby dochodził z innego pokoju. – Myślałam, że nigdy… że ta historia należy do przeszłości…
– Historia? – Zofia niemal krzyknęła szeptem.
– Mamo, to przecież całe moje życie! Dlaczego milczałaś? Dlaczego on… dlaczego wszyscy…
– Bo tak musiało być! – w głosie matki zdradziła się ból.
– Nie rozumiesz, wtedy wszystko było inaczej. Jego rodzice, moi rodzice… Po prostu nie pozwolono nam być razem.
Cisza opadła na pokój, przygniatająca jak ciężki koc. Gdzieś w oddali przeszły odgłosy pociągu – tego, na który Zofia spóźniła się dzisiaj.
Przypadek? A może los postanowił, że nastał czas, by prawda wyszła na jaw?
Siedzieli aż do rana. Za oknem powoli zaczynało świtać, a w pokoju unosił się gorzki zapach ostudzonej herbaty i niedopowiedzianych słów.
– Był nauczycielem literatury, – Anna mówiła cicho, jakby bała się, że obudzi wspomnienia. – Przyjechał na staż do naszej szkoły. Młody, przystojny, recytował na pamięć Błoka… Wszystkie dziewczyny były w nim zakochane. Zofia patrzyła na matkę i nie poznawała jej. Gdzie podziała się jej zawsze trzymana w ryzach natura? Przed nią siedziała inna kobieta – młoda, zakochana, z ogniem w oczach.
– A potem… – matka zacięła się.
– Potem zrozumiałam, że jestem w ciąży.
Nie możesz sobie wyobrazić, co wtedy się zaczęło! Jego rodzice byli przeciwni „prowincjonalnej aferze”, moi mówili o hańbie…
– I po prostu… poddałaś się? – Zofia nie mogła powstrzymać goryczy.
– Jego przenieśli do innego miasta. Natychmiast, bez rozmowy. A po miesiącu poznali cię z twoim… – urwała, – z Siergiejem. Dobry człowiek, rzetelny…
„Rzetelny,” echem odbijało się w głowie Zofii. „Jak stary fotel. Jak szafa. Jak wszystko w tym mieszkaniu”.
– Ale listy… Dlaczego je trzymałaś?
– Bo nie mogłam ich wyrzucić! – po raz pierwszy w głosie matki odsłonił się prawdziwy ból. – To było wszystko, co mi pozostało. Pisał co miesiąc, potem coraz rzadziej… Ale pisał.
Zofia wzięła ostatni list.
Data – trzy lata temu.
„Droga Aniu! Przeprowadziłem się do Złotowa, kupiłem dom na Lipowej ulicy. Może kiedyś… Zawsze twój, N.”
– Złotów, – powoli powiedziała Zofia. – To zaledwie cztery godziny drogi stąd?
Matka podniosła się:
– Nawet nie myśl! Zosiu, nie ma sensu grzebać w przeszłości…
– Przeszłość? – Zofia wstała. – Mamo, to nie przeszłość. To teraźniejszość. Moja teraźniejszość. I mam prawo wiedzieć.
Za oknem całkowicie się rozjaśniło. Nowy dzień wymagał nowych decyzji.
– Pojadę tam, – zdecydowanie oznajmiła Zofia. – Już dziś.
I po raz pierwszy w tę nieskończoną noc poczuła, że postępuje słusznie.
Złotów powitał Zofię przenikliwym wiatrem i mżawką. Małe miasteczko wydawało się zamrożone w czasie: stare dwupiętrowe domy, rzadcy przechodnie, ciche uliczki, jakby skopiowane z kart powieści prowincjonalnych.
Lipowa ulica znalazła się na obrzeżach.
Zofia szła powoli, przyglądając się numerom domów. Serce jej biło tak, że wydawało się, iż każdy trzask słychać na całej ulicy.
Dom 17. Mały, zadbany, z firankami w oknach i żółtymi astrami w ogródku. Brama nie była zamknięta.
„Co mu powiem? – przemknęło jej przez głowę.
– Dzień dobry, jestem twoją córką?”
Ale nie musiała decydować.
Na ganek wyszedł wysoki, siwy mężczyzna z książką w rękach. Uniósł oczy, a książka wypadła mu z rąk.
– Aniu? – wyszeptał.
– Nie… to nie Ania…
– Jestem Zofia, – jej głos drżał.
– Zofia Siergiejowna… chociaż teraz nie jestem pewna, czy to dobre imię.
Mikołaj Serafin pobladł i złapał się za poręcz.
– Boże… – tylko to mógł wymówić.
– Wejdź… wejdź!
W domu pachniało książkami i świeżo zaparzoną kawą. Wszędzie stały półki, wypełnione tomami. Na ścianie wisiała reprodukcja „Demonu” Wróblewskiego, ulubiony obraz Zofii z dzieciństwa.
– Zawsze wiedziałem, że ten dzień nadejdzie, – Mikołaj Serafin krzątał się z filiżankami.
– Ale wyobrażałem sobie to w tysiącach wersji…
– Dlaczego nie walczyłeś o nas? – pytanie wydobyło się samo.
On zamarł, trzymając tygiel nad kuchenką.
– Bo byłem słaby, – odpowiedział po prostu.
– Bo uwierzyłem, że tak będzie lepiej. Największy błąd w moim życiu.
W jego głosie było tak szczere cierpienie, że Zofia poczuła, jak jej serce się zaciska.
– Wiesz, – Mikołaj Serafin patrzył gdzieś ponad jej głową, – co roku w twój dzień urodzin kupowałem prezent. Wszystkie są tutaj…
Wstał i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Zofia westchnęła z zaskoczenia. Wzdłuż ściany stały równo ułożone stosy książek, każda z zakładką-łemkiem.
– Pierwsze wydanie „Alicji w Krainie Czarów” – na pięć lat, – ostrożnie wziął górną książkę. – „Mały książę” z ilustracjami autora – na siedem… Wybierałem to, co chciałem czytać z tobą.
Zofia przesunęła palcami po grzbietach. Trzydzieści lat niespełnionych rozmów, trzydzieści lat nieprzeczytanych historii.
– A to… – wyjął zniszczony tomik, – twoja pierwsza publikacja. Literatura albumowa, opowiadanie „Listy donikąd”.
Poznałem twój styl – piszesz jak ja.
– Śledziłeś mnie? – Zofia nie wiedziała, czy ma się złościć, czy płakać.
– Nie śledziłem. Po prostu… żyłem równolegle. Jak cień, jak odbicie w krzywym lustrze.
Rozmawiali do wieczora. O książkach i wierszach, o niespełnionych marzeniach i straconych możliwościach. O tym, jak widział jej studniówkę – stał za drzewami na szkolnym dziedzińcu. O anonimowych recenzjach, które wysyłał do jej pierwszych artykułów.
Gdy na dworze zapadła noc, Zofia nagle zrozumiała, że od kilku godzin nazywa go „tato”. To słowo samo zsunęło się z języka, naturalne jak oddech.
– Muszę iść, – wstała. – Mama pewnie traci już nadzieję.
– Przekaż jej… – on zaciął się.
– W zasadzie nie. Sam napiszę. Po raz ostatni.
Przy furtce nagle zawołał ją:
– Zofia! Ty… przebaczysz mi kiedyś?
Ona się odwróciła. W zmierzchu jego postać wydawała się rozmyta, nieostrożna.
– Już wybaczyłam, – odpowiedziała cicho. – Ale musimy nadrobić wiele.
Po tygodniu Anna otrzymała list. Ostatni.
Było w nim tylko trzy słowa: „Przyjedź. Czekam.”
Jeszcze miesiąc później usiedli po raz pierwszy razem przy jednym stole – wszyscy razem. I okazało się, że miłość, jak dobra książka, nie ma daty ważności.
Trzeba tylko zdobyć się na odwagę i otworzyć pierwszą stronę…
Leave a Reply