Zosia poczuła, że coś jest nie tak, ledwo przekroczyła próg restauracji. Wszystko wydawało się dziwne – zbyt pusto jak na piątkowy wieczór, światło zbyt przyćmione, a uśmiech maitre d’a zbyt wymuszony. Tymek jednak zachowywał się jak zwykle – tylko jego palce, ściskające jej dłoń, lekko drżały.
“Pański stolik” – maitre d’ odsunął krzesło, a Zosia zastygła w progu niewielkiej sali vipowskiej. Setki świec migotały w półmroku, rzucając dziwaczne cienie na śnieżnobiałe obrusy. Na środku stołu stała waza z ciemnobordowymi różami – jej ulubionymi. Z góry płynęła cicha muzyka.
“Tymek…” – wyszeptała Zosia – “co się dzieje?”
Zamiast odpowiedzi uklęknął na jedno kolano. W jego drżących palcach błysnął pierścionek.
“Zosiu Krawczyk” – powiedział uroczyście – “Długo myślałem, jak sprawić, by ta chwila była wyjątkowa. Ale w końcu zrozumiałem – nie ważne gdzie ani jak. Liczy się tylko jedno – czy zostaniesz moją żoną?”
Patrzyła na jego wzruszoną twarz, na upartą kosmyk włosów spadający na czoło, na nieśmiały uśmiech – i czuła, jak serce wypełnia ją niewysłowiona czułość.
“Tak” – szepnęła. – “Oczywiście, tak!”
Pierścionek wsunął się na palec. Zosia przytuliła się do Tymka, wdychając znajomy zapach jego wody kolońskiej, i pomyślała – oto jest szczęście. Proste i jasne jak słoneczny dzień.
Ale już tydzień później ich spokój został po raz pierwszy zachwiany.
“Jak to – sami?” – oburzyła się Helena Kazimierzowa, nerwowo poprawiając idealną fryzurę. – “Nie, tak nie może być! Ślub to poważna sprawa, potrzebne jest doświadczenie, kobiece know-how. Już znalazłam wspaniałą restaurację…”
“Mamo” – delikatnie przerwał jej Tymek – “dziękujemy za pomoc, ale chcemy wszystko zorganizować sami.”
“Sami?!” – Helena Kazimierzowa załamała ręce. – “Ależ wy nic nie rozumiecie! Moja siostrzenica, Marysia…”
Zosia w milczeniu obserwowała, jak przyszła teściowa krąży po ich mieszkaniu. Helena mówiła bez przerwy – o tradycjach, o dobrym tonie, o tym, jak ważne jest, by “nie stracić twarzy przed ludźmi”. Przy tym co chwila rzucała szybkie, oceniające spojrzenia na wystrój – jakby już planowała, co tu zmienić.
“Mamo” – próbował wtrącić się Tymek – “już wybraliśmy restaurację. ‘Biała lipa’, znasz ją?”
Helena skrzywiła się, jakby bolał ją ząb.
“Biała lipa? Ta nowomodna? Nie, nie, tylko ‘Pałac’! Tam są takie żyrandole, taka zastawa! A kierownik to mój dawny znajomy…”
“Mamo” – w głosie Tymka zabrzmiała stal – “my sami płacimy za ślub. I będziemy świętować tam, gdzie chcemy.”
Helena urwała w pół słowa. Zacięła usta, uniosła podbródek:
“No cóż, wasza wola. Tylko później nie mówcie, że was nie ostrzegałam.”
Wyszła, zostawiając za sobą woń drogich perfum i uczucie zbliżającej się burzy.
“Przepraszam” – uśmiechnął się przepraszająco Tymek, obejmując Zosię. – “Ona trochę… lubi mieć wszystko pod kontrolą.”
Zosia milczała. Wewnętrzny głos szeptał – to dopiero początek.
I tak się stało.
Kolejne tygodnie zamieniły się w niekończącą się serię sporów, aluzji i ukrytych pretensji. Helena znajdowała wady we wszystkim – od kwiatowych dekoracji po układ stołów.
“Różowe piwonie?” – kręciła głową. – “We wrześniu? Tylko białe kalie! I trzeba zmienić tę bramkę, żeby była bardziej uroczysta. A muzycy… Boże, naprawdę chcecie tę amatorszczyznę? Ja mam świetny kwartet z filharmonii…”
Zosia trzymała się ostatkiem sił. Ratowała ją tylko wsparcie matki – spokojnej, rozsądnej Anny Stanisławy.
“Nie przejmuj się” – mówiła, gdy córka, wykończona kolejną “potyczką ślubną”, przyjeżdżała do niej wypłakać się. – “To ty jesteś panną młodą, to ty decydujesz. Twoja przyszła teściowa po prostu nie chce przyznać, że syn dorósł.”
Ale prawdziwa burza rozpętała się przez tort.
“Popatrzcie tylko!” – Helena wymachiwała broszurą cukierni. – “Trzy piętra? A gdzie cukrowe róże? Gdzie figurki pary młodej?”
“Mamo” – zmęczonym głosem odezwał się Tymek – “chcemy prosty, elegancki tort. Bez przepychu.”
“Prosty?” – w głosie Heleny zabrzmiałyście łzy. – “Chcesz ośmieszyć matkę przed całym miastem? Żeby ludzie szeptali – syn głównego architekta, a tort jak z bufetu!”
Zosia nie wytrzymała:
“Helena Kazimierzowa, powiedzmy sobie szczerze. To nasz ślub. Nie pani.”
W pokoju zapadła przytłaczająca cisza.
Helena najpierw zbladła, potem poczerwieniała, wreszcie poderwała się z miejsca:
“No cóż” – przemówiła przez zaciśnięte zęby – “widzę, że tu jestem niepotrzebna. Róbcie, co chcecie!”
Wypadła z mieszkania, trzasnąwszy drzwiami tak, że aż zadrżały szyby.
“No proszę” – westchnął Tymek – “obraziła się.”
Zosia milczała. Na sercu było ciężko.
A dwa dni później spadło prawdziwe uderzenie.
Wbiegając do salonu ślubnego na ostatnią przymiarkę sukni, Zosia przypadkiem usłyszała rozmowę recepcjonistki przez telefon:
“Tak, tak, Helena Kazimierzowa, suknia będzie gotowa na czas. Cudowny odcień – kremowobiały, prawie jak u panny młodej…”
Zosi pociemniało w oczach. Wypadła z salonu, zapominając o przymiarce, i drżącymi palcami wybrała numer do matki.
“Mamo” – głos jej się załamał – “ona specjalnie… chce wszystko zepsuć… Kupiła suknię jak ślubną…”
“Cicho, cicho” – głos Anny Stanisławy brzmiał niezwykle stanowczo. – “Nie płacz, córeczko. Ja to załatwię.”
“Jak?” – łkała Zosia.
“Po prostu zaufaj mi i już się nie martw.”
W słuchawce coś kliknęło – połączenie się urwało.
Zosia stała na ulicy, czując, jak w środku rośnie rozpacz. Do ślubu zostały trzy dni, a ona już nie była pewna, czy w ogóleDzień ślubu nadszedł, a gdy Helena stanęła w drzwiach w swojej kremowej sukni, wszyscy zastygli w osłupieniu – bo Anna Stanisława podała kelnerowi tackę z wiśniowym sosem, i los sam dopilnował reszty.
Leave a Reply